środa, 7 grudnia 2016

015. Egoism tear us apart.


    - To twoja wina! - wrzasnęła Tara, ściskając dłonie w pięści.
   Ból rozrywał jej nos, ale to i tak był lepszy rodzaj bólu, niż ten, który odczuwała jej duma. Przegrana w handicap matchu była jak policzek. Jak to się w ogóle stało? Przecież... przecież one są o wiele silniejsze od Sashy. W jedną noc pozycja The Bloody Violence spadła niemal do rangi jobberów. I jak one mają teraz wypaść wiarygodnie na BG, skoro nie dość, że przegrały mecz, w którym miały przewagę liczebną, to jeszcze same siebie znokautowały. Takich rzeczy to nawet Zack nie odstawiał! Oczywiście wszystko było winą Eveline, nie było co polemizować. Gdyby nie jej kopniak, wygrałyby.
  Wściekłość aż rozsadzała Tarę od środka. Dziewczyna zawsze źle znosiła porażki. Od małego wmawiano jej, że jest zwycięzcą. Po tylu latach Tara dalej nie uważała, że to źle, przynajmniej znała swoją wartość. Aczkolwiek zaskutkowało to też tym, że Tara nie potrafiła zaakceptować siebie w pozycji przegranego. Nawet, jeśli przegrywała, starała się obrócić to tak,  by i wyjść z opresji jako zwyciężony. A jeśli i to się nie udawało... wtedy po prostu przelewała swą wściekłość na innych, Bogu ducha winnych ludzi w swoim otoczeniu. Tym razem trafiło na Eveline. Która jest definitywnie winna! Zbig bootowała mnie! Ten jeden, ogromny błąd Eve kosztował je pozycję w federacji. Tego Tara nie zamierzała tak szybko wybaczyć, jak wcześniejsze zakablowanie jej do snobistycznych rodziców.
   - Trzeba było mi się nie pchać pod nogi! - odwrzasnęła Eveline. - Nie jesteś pępkiem świata! Nie każdy będzie zawsze na ciebie uważać! To wrestling, nie balet! 
   Tara nigdy nie widziała Eveline tak sfrustrowanej. Dziewczyna dosłownie wybuchła. Od wielu dni skrywana i narastająca furia w końcu się uwolniła. Spędzały ze sobą bardzo mało czasu ostatnimi czasy i Tara nawet nie zdołała tego zauważyć. Pamiętała jedynie sytuację sprzed dwóch tygodni, kiedy to Rollins rozwalił jej stopę. Wtedy Eve rzeczywiście była zła. Ale teraz nagle jakoś jej to umknęło. Przez te dwa tygodnie jedynie trzy razy uprawiała z Becky i Eve jogging i raz poszła z nimi na zakupy. Co prawda każdy lunch jadły wspólnie, ale co można zauważyć w czasie piętnastominutowego posiłku?
   To się jakoś... rozeszło. Tara zaczęła odsuwać się od Eve, gdy zdała sobie sprawę, że dziewczyna potrzebuje trochę przestrzeni, by samej pocierpieć trochę po zawieszeniu Romana. Chciała dać jej czas, by sama sobie to przemyślała, tym bardziej, że mimo usilnych prób nie zauważania tego, Tara zwęszyła, co się między tą dwójką dzieje. Po co się oszukujesz, Tara? Podpowiedział jej cichy głosik w głowie. Tak naprawdę doskonale wiedziała, że jest skończoną egoistką i tak naprawdę wcale nie zrobiła tego dla Eve, tylko dla siebie. Najzwyklej w świecie, chyba podświadomie obraziła się na Eveline za to, że ta więcej uwagi poświęcała Romanowi, niż jej. Że w ogóle śmiała się zakochać, no bo jak to tak?! Wstydziła się tego strasznie, ale wiedziała, że jej egoizm był w pełni prawdziwy. Ale pomimo swojego życiowego buntu przeciwko narzuconemu przez rodziców stylowi życia, nie było się co oszukiwać, że zawsze dostawała to, co chciała, jako jedyna córeczka McTudych, co wypielęgnowało w niej ten daleko idący egoizm. Ale nic, Tara nie miała w zwyczaju naprawiać swoich wad, więc inni musieli po prostu nauczyć się z tym żyć.
   - Balet?! To ty tu się z nas dwóch do baletu nadajesz! Takie chuchro jak ty w ogóle nie poradziłoby sobie tutaj gdyby nie ja! Beze mnie byłabyś tylko słabszą podróba Kelly Kelly. - Ostatniego zdania Tara nie wykrzyczała. Ostatnie zdanie Tara wyrzuciła z siebie tak, jakby te słowa były zatrute. A najgorsza była porcja jadu, jaki w to wrzuciła.
   Twarz Eveline stężała, jakby nagle rozniósł się po niej jakiś mocny środek znieczulający. Nie było na niej żadnych uczuć. Ani smutku, ani wściekłości, nawet zawodu. Ta twarz była pusta... tak jakby... jakby Eve już dawno spodziewała się usłyszeć takie słowa. 
   - Wiesz co, Tara? Mam cię dość! Cały czas sądzisz, że jesteś lepsza! To nigdy nie była przyjaźń dla ciebie! Potrzebowałaś tylko jakiejś idiotki, która będzie cię po pijaku niańczyć na imprezach i na której mogłabyś się dowartościowywać! No, bo przecież ty jesteś wielka, bogata hrabianka z rodu McTudych, a ten kocmołuch obok ciebie to tylko twoja nieogarnięta, niezdolna znajoma, prawda?!
   - Ale jesteś żałosna, wiesz? Zawsze mi zazdrościłaś. Zazdrościłaś mi, że nie jesteś mną. Że nie jesteś bogata, że nie jesteś taka waleczna, że nie masz takiego powodzenia jak ja?! A może zazdrościłaś mi Mickey'a, co?! Co ty myślisz, że ja nie wiem, że ty się w nim kochałaś przez ten cały czas, kiedy był ze mną?! Gwałciłaś go za każdym razem, kiedy go widziałaś! - wyrzuciła z siebie Tara. Chciała trzymać przed Eve w tajemnicy to, że o wszystkich uczuciach Eve do jej byłego ukochanego wiedziała już od początku, by nie zrobić Deery przykrości, ale teraz mało ją to obchodziło.
   - I kto tu jest żałosny?! Zamiast przyjąć na klatę brutalną prawdę, ty wyciągasz brudy sprzed paru lat. Ja też ci mogę zaraz wyciągnąć, że zepsułaś mi rower, jak byłyśmy w podstawówce. To do niczego nie prowadzi! - Eve szarpała sobie włosy z głowy. Temat Mickey'a dotknął ją do żywego. W sumie był to temat, którego zawsze unikała.
   Eve poznała Mickey'a pierwsza. Chodziła z nim na lekcje translacji, francuskiego i historii Ameryki w liceum i urzekł ją już od pierwszego wejrzenia. Była jednak zbyt nieśmiała i ich kontakty urywały się na krótkiej rozmowie. Nieszczęsnym trafem, nie wiedząc, jak się to dla niej skończy, Eve zapoznała ze sobą Tarę i Mickey'a, W sumie historia Mickey'a zrodziła z siebie związek Joela i Eve, który blondynka do teraz uważała za jeden ze swoich największych, życiowych błędów.
   - Poza tym, nigdy nie zasługiwałaś na Mickey'a! Nawet Ci na nim nie zależało! Nawet nie przejęłaś się po waszym rozstaniu! - wydusiła Eveline, wściekle mierząc palcem w Tarę.
  Jak się teraz zastanowiła, doszła do wniosku, że Tara zawsze zabierała jej to, na czym jej zależało. Eveline zawsze musiała w tej przyjaźni się dla niej poświęcać. Ileż to razy Tara zabierała Eveline to, na czym blondynce zależało, nic sobie z tego nie robiąc? Stanowczo za często. Czas z tym skończyć. Dopiero znajomość z Becky i Romanem w pełni uświadomiła jej, że z tą znajomością, coś jest nie tak. Teraz tylko się w tym utwierdzała. Nie tak powinna wyglądać przyjaźń. Przyjaźń to było to, co łączyło Ambrose'a i Reignsa. Każdy z nich byłby w stanie poświęcić się dla drugiego w każdym momencie. Ale w tej relacji tylko ona była gotowa do poświęceń. Poświęcenia Tary były pozorne. Jeśli już decydowała się coś dla Eveline zrobić, zazwyczaj sama miała z tego swoje profity. Sam fakt, że przyszła wtedy na ring pomóc Eveline z Charlotte i Daną... zrobiła to zapewne tylko po to, żeby pokazać się w telewizji. Była zwykłą egoistką. A Eve była masochistką. Pasowały do siebie idealnie! Nieprawda. Czas iść w swoje strony.
   - Masz rację, to do niczego nie prowadzi! Powinnyśmy się rozejść, to i tak nie ma większego sensu. - Eveline nie była wredną osobą. Nie była opryskliwą osobą. Nie była też pamiętliwą osobą, ale... ale w te słowa wlała tyle jadu, że aż sama skrzywiła się pod jego wpływem.
   Mogłaby się spodziewać, że na twarz Tary wpełźnie smutek, może rozczarowanie, ale wymagałaby za dużo. Tara nic sobie nie robiła z ludzi, których wykorzystywała. Na jej twarzy nie było widać nic innego, jak złość. Jej ego cierpiało, bo to Eve zerwała tę znajomość, nie ona. To tak, jak w jakimś związku się coś psuje, ale nikt nie chce być tym rzuconym, lecz tym rzucającym. Tak było i w tym przypadku.
   - Jutro jest draft. Wtedy wszystko się wyjaśni. Może wtedy zrzucę martwy ciężar z siebie - odparła Tara, po czym wyszła z autobusu, trzaskając głośno drzwiami.
   Już wychodząc, prawie wybiła sobie zęby, przewracając się o coś twardego i czarnego na schodach do autobusu.
   - Czy wy wszyscy musicie mnie dziś wkurwiać?! - warknęła, obijając się stopami o nerki Rollinsa. Seth obrócił powoli twarz w jej stronę, wyraźnie nie przejmując się ani jednym słowem Tary. Wyglądał, jakby chciał jej powiedzieć: Pocałuj mnie łaskawie w dupę.
   - Wiesz, jak dwie baby z dniami karmazynowego przypływu zaczynają drzeć się na cały parking, wolę nie ryzykować zostania niewinną ofiarą - odparł, a Tara dopiero teraz zauważyła, że z jego ust wydobywa się jasny dym.
   - Pierwsze, nie mamy okresu. Obie powinnyśmy go mieć za dwa tygodnie, nie martw się o to. Drugie, rzeczywiście, jesteś takim niewinnym barankiem! Co to by było, jakbyś ucierpiał? I trzecie, palisz?
  - Nie palę. To e-papierosy.
   Tara westchnęła. Jej życie i tak wymykało jej się spod kontroli, co jeszcze może się stać? Narosła w niej tak wielka wściekłość na Sashę, Eveline, Charlotte i wszystkie przedstawicielki tej samej płci wokół niej, że nienawiść do Rollinsa niemal zatarła się w niej na ten moment. Było to oczywiście przejściowe, a jutro znów będzie pałała pogardą do tego człowieka. Ale na ten moment, przesunęła nogą Rollinsa bliżej krawędzi schodów, po czym usiadła tuż obok niego, obejmując kolana dłońmi.
   - Daj mi to gówno - rzuciła, po czym wyrwała e-papierosa z dłoni Rollinsa, po czym mocno się nim zaciągnęła. Jej doświadczenie z paleniem kończyło się na trawce w szkolnych kiblach z Mickey'em, albo paru innymi kolegami z dojo. Papierosów nigdy jednak nie próbowała, bo, cóż, ich zapach ją po prostu obrzydzał. Teraz jednak było jej już wszystko jedno. Dym był o wiele delikatniejszy, niż ten który czuła z papierosów swojej matki. Nie śmierdział też tak. Ogólnie pachniał... gumą balonową?
   - Ej, ej, ej! Skąd mam wiedzieć, że nie zakazisz mnie gronkowcem? - Seth szybko wyrwał dziewczynie e-papierosa.
   - Gronkowca przenosi się przez krew, debilu. - Tara wywinęła teatralnie oczyma. Nic dziwnego, że Seth był wrestlerem. Na wszystko inne był za głupi.
   - Witaj w klubie - wyskoczył nagle Rollins. Tara, ocierająca się teraz bokiem o jego bok, mogła w pełni poczuć, jak bardzo umięśniony jest Rollins.
   - Że co?
   - Och, no błagam! Myślałaś, że nie było słychać, jak się tam kłóciłyście? Straciłaś przyjaciółkę. Gdybym nie był skurwielem, to może byłoby mi ciebie szkoda, Ale ja przechodziłem dokładnie to samo. Teraz może być ci źle, ale za chwilę zrozumiesz, że przyjaciele nie są ci potrzebni. Jestem żywym przykładem tego, że zrzucenie z siebie martwego ciężaru popłaca.
   - Ale z ciebie dupek - westchnęła Tara. - Ale ja też jestem suką, więc w sumie rozumiem twoją psychologię. Jak się mocniej zastanowić, dobiłeś niezłej umowy zrzeszając się z The Authority. Ale nie uwierzę ci, że nigdy tego nie żałowałeś.
   - Tego, to nawet teraz żałuję - powiedział ze zrezygnowaniem Seth, wypuszczając z nosa dym. - Decyzja o przejściu do The Authority nie była mądrą decyzją. Dobrą decyzją było zostawienie Romana i Deana. Jak teraz się nad tym zastanawiam, chciałbym zrobić to delikatniej, ale to chyba stąd wziął się cały nasz hype. Gdyby nie ta zdrada, żadne z nas nie byłoby teraz tak wysoko. Czasem żałuję, że nie jeżdżę już do Romana na Samoa, lub że nie wywołuje już barowych mordobić z Deanem, ale gdy patrzę do tyłu, dochodzę do wniosku, że sukces zawsze wymaga poświęceń. Jak się nad tym zastanowić, Dean i Roman powinni mi być wdzięczni. Gdyby nie ja, nie bylibyśmy teraz tam, gdzie jesteśmy. Nie widzę problemu w byciu łajzą. To się zawsze opłaca. Ambrose jest głupi. Może udawać świnię, ale oboje wiemy, że tylko udaje. I oto jak na tym wychodzi. Zawsze przegrany. Eveline skończy tak, samo, wystarczy spojrzeć, jak mocno trzyma się z Romanem. Radzę ci jak najszybciej się od niej uwolnić, bo ona ściąga cię w dół.
   Tara miała właśnie odpowiedzieć, kiedy drzwi od busa otworzyły się, ukazując śmiertelnie poważną Eve, wpatrującą się płomiennym spojrzeniem w Tarę.
   - Przyszłaś mnie przeprosić? - spytała z sarkazmem w głosie Tara.
   - Nie. Ubieraj się, jedziemy do szpitala - odparła oschle.
   - A niby czemu?
   - Bo Becky tam jest. Ktoś ją zaatakował, niedługo po naszym meczu.
   Becky przeskakiwała na skakance przez całą długość korytarza. Bardzo lubiła skakać. Poza tym, było to genialne na rozgrzanie się przed meczem. Zaledwie parę lat temu, dzięki temu niepozornemu sznurkowi z dwoma rączkami schudła siedem kilo. Od tamtego czasu nie rozstawała się ze swoją starą, czerwoną skakanką, którą nawet pieszczotliwie nazywała Meliną, na cześć divy, którą w tamtych czasach oglądała z zapartym tchem. 
   Wyłączyła się z całego programu chyba już po dwóch pierwszych meczach. Była dziś strasznie rozkojarzona, bo udało jej się porozmawiać z Shane'em, który zapewnił ją, że jutro trafi do drużyny niebieskich, niezależnie od tego, co się stanie.
   Informacja, że wyrwie się spod władzy Steph ucieszyła ją tam bardzo, że dziewczyna nie była w stanie skupić się na tygodniówce. Dzisiaj nie miała zabookowanej żadnej walki, ani nawet żadnego segmentu i była na backu tylko w razie, gdyby którejś z występujących dziewczyn coś wypadło i musiałaby ją zastąpić. Nie narzekała swój teraźniejszy grafik. Przed Wrestlemanią, jej grafik był tak zapchany, że dziewczyna prawie nie miała czasu na sen. Becky Balboa była wszędzie i chciała być obecna wszędzie. Ale po Największej Gali W Roku, jej forma znacząco spadła. Wyczerpanie, jakie czuła w czasie całej Drogi do Wrestlemanii w końcu zaczęło dawać jej się we znaki. Dziewczyna czuła się zbyt wyczerpana, nie dawała z siebie wszystkiego w czasie meczy, a jej segmenty wychodziły po prostu słabo. Wtedy zaoponował sam Vince, mówiąc, że nie może tak dłużej być. Stracenie jednej z trzech Horsewomen było na ten moment nie możliwe, dlatego McMahon kazał po prostu rozluźnić grafik rudej, by ta mogła odpocząć i nieco się ożywić.
   I  podziałało. Mniej ważne feudy i rzadsze walki sprawiły, że w dziewczynie znów zapłonął ogień. A fakt, że teraz miałaby dostać się na SmackDown, był wisienką na torcie. 
   Zaraz po tej romowie, Becky niemal od razu zadzwoniła do Bayley. Musiała powiedzieć o wszystkim przyjaciółce. Jeszcze za czasów NXT, Bayley i Becky miały ze sobą o wiele lepszy kontakt, teraz jednak, gdy Lynch ruszyła na przód, a Bayley została w miejscu, wiele nie można było z tą znajomością zrobić, więc kończyła się ona na coraz rzadszych rozmowach telefonicznych.
   Po korytarzu nieznośnie roznosił się dźwięk uderzającej o podłogę skakanki i odbijających się od niej trampek. Poza tym, nie było słychać nic. Dziwne. Becky była pewna, że nie zapuściła się aż tak daleko w czeluścia backstage'u. Tak jak znała wszystkie gwiazdy z rosteru, tak wiedziała, że nie ma chyba nikogo, nie licząc nieśmiertelnego Chrisa Jericho, kto znałby wszystkie zakamarki za areną. Szczerze powiedziawszy, Becky nie miała nawet pojęcia, co oprócz biur McMahonów, paru innych jednostek technicznych oraz dziesiątek magazynów mogłoby się tu znajdować. Wiedziała tylko, ze backstage jest naprawdę ogromny, o wiele większy powierzchniowo, niż arena. Kiedyś spotykała się z pewnym gościem z obsługi technicznej Superstars i tam przekonała się, że nawet przy tak malutkim show roboty jest multum. Nabierała coraz większego respektu do McMahonów, gdy myślała o tym, że muszą oni panować nie tylko nad niezrównoważonymi, non stop wymykającymi się spod kontroli zawodnikami, ale i nad tymi wszystkim technicznymi sprawami show. 
   Becky tak zamyśliła się na temat tych wszystkich obowiązków, jakie spoczywały na barkach McMahonów, że nawet nie zauważyła, jak wcisnęła się na plan zdjęciowy Ruseva i Lany.
    - Ej, Lynch, co ty wyprawiasz? - zdziwił się pozujący u boku Lany ze swoim pasem Rusev. - Czemu włazisz nam na plan zdjęciowy? 
   - Ojej, przepraszam - uśmiechnęła się Becky, uciekając przed przerażającym wzrokiem Bułgarskiego Brutala. 
   Odwróciła się na pięcie i szybko uskoczyła za następny zakręt. Becky lubiła Lanę, jednak z jej narzeczonym naprawdę ciężko było się dogadać. Jak się zastanowić, cały roster lubił Lanę. Na tygodniówkach odgrywała perfidną, wredną Rosjankę, w rzeczywistości była jednak bardzo miłą, ciepłą osobą. Niestety Rusev psuł to wrażenie. Był brutalny i wręcz chorobliwie o Lanę zazdrosny. Miał wiele kompleksów na temat swojego wyglądu, dlatego tak bardzo martwił się, że idealna Lana zostawi go dla kogoś równie idealnego. Jedno co trzeba było Bułgarowi przyznać, to to, że miał nieziemskie poczucie humoru, jak już postanowił zachowywać się jak człowiek.
   Ni stąd, ni zowąd światło na korytarzu zgasło, zostawiając Becky samą w ziejącej ciemności.  Lynch była twardą Irlandką, nie bała się ciemności. W dzieciństwie bardzo dużo czasu spędzała z braćmi, oglądając z nimi horrory i filmy sensacyjne, co skutkowało teraz tym, że było naprawdę niewiele rzeczy, których się bała.
    Tym razem nie wiedziała jednak, że powinna się bać. Powinna, bo w cieniu czają się wrogowie. W cieniu czają się niebezpieczeństwa. I może i brzmi to jak taki horror, ale tak też działo się tera.z.
   Becky pierwsze, niemal zwalające ją z nóg uderzenie poczuła z tyłu głowy. Była tak zszokowana tym, co się stało, że nie potrafiła się bronić. Kolejne uderzenie pięścią w brzuch. Ruda zgięła się w pół z bólu, jednak skończyło się to tylko bolesnym uderzeniem w nos. Becky upadła na zimną podłogę. Kopnięcie. Bolesne. I coraz więcej kopnięć od anonimowego atakującego. 
   A potem wszystkie ataki ustały. Agresor oddalił się, zostawiając ją samą w zaciemnionym korytarzu. Leżała tam, owładnięta bólem. Ból nie był jednak tym, co ją najbardziej jej teraz dokuczało. Dokuczało jej poczucie otaczającej ją nienawiści. Kto mógłby tak bardzo jej nienawidzić. Starała się być dla wszystkich dobra i miła, a jednak... jednak dalej znaleźli się tacy, którzy pałali do niej nienawiścią. Nienawiść była dla Becky sto razy gorsza niż jakakolwiek rana. Rozlewała się po krwiobiegu niczym trujący jad. 
   Nienawiść za często przejawiała się w jej życiu. "Ty głupia suko, nic nie potrafisz zrobić dobrze...". Becky tak bardzo chciała od tego uciec. Tak bardzo chciała nigdy już tego nie czuć. "Ty głupia suko...".
   - Si, compadre. - usłyszała zza zakrętu czyjś dźwięczny głos. - Si... - zapalił światło, najwyraźniej chcąc zidentyfikować, kto tak dyszy. - O Boże, Becky!
   Kalisto klęknął przy Becky, szybko rozłączając się z rozmówcą. Spod maski widać było przerażenie na jego twarzy.
   - Becky, co się stało? - spytał z ostrym, meksykańskim akcentem, który zawsze rozbawiał Becky, ale akurat nie teraz. 
  - Nie wiem - westchnęła Becky. Ból już odpłynął z jej ciała, mimo to, nie była w stanie wstać.
  - Zadzwonię po karetkę - powiedział i szybko wystukał w telefonie numer.
    Becky rozchyliła powieki, gdy pulchna, ciemnowłosa pielęgniarka- Charity weszła do jej sali.
   Spała już wystarczająco długo. Niemal cały czas, odkąd przyjęli ją do tego szpitala. W sumie poszła spać zaraz po tym, jak Kalisto wyszedł z jej sali. Mały luchador czuł za Becky dziwny rodzaj odpowiedzialności po tym jak znalazł ją na tym korytarzu, przez co czuł się niemal w obowiązku zostać z nią te kilka minut w sali tuż po tym, jak ją tu przenieśli. Kalisto w sumie zawsze taki był. Lubił czuć się za coś odpowiedzialny. Becky nie znała go dobrze, gadała z nim tylko parę razy a dłuższą rozmowę przeprowadzili ze sobą jakieś pół roku temu na backstage'u TLC. Teraz Becky była Kalisto bardzo wdzięczna za pomoc i wręcz było jej trochę wstyd, że miała z nim tak słaby kontakt. 
   W każdym razie, zaraz po wyjściu luchadora Becky oddała się objęciom Morfeusza. Te wszystkie wydarzenia wymagały od niej odstresowania. Potem budziła się jeszcze parę razy, za każdym razem molestując lekarzy, by ci wypuścili ją już z oddziału. Czuła się dobrze, była tylko trochę poobijana, a to przecież niewiele. Po każdej gali była taka poobijana i osobiście nie widziała w tym nic złego. Lekarze jednak próbowali jej mówić o jakimś głupim prawdopodobieństwie wstrząsu. Tsa, na pewno. 
   Teraz, kiedy te wszystkie stresy nieco odpuściły, odpowiedzi nasuwały się na nią same. Kto inny mógłby jej tak nienawidzić i zrobić jej coś takiego, jeśli nie jedna, jedyna w rosterze osoba? Natalya. To musiała być ona. Oprócz niej, Becky nie miała żadnych wrogów. Nikt oprócz Natalyi nie życzył jej źle. Jej niesnaski z Charlotte zniknęły już po Wrestlemanii i dziewczyny teraz były na neutralnej stopie znajomości. Z Sashą nigdy nie miała jakichś szczególnie dobrych kontaktów, ale były sobie po prostu obojętne. Paige po tym, jak raz ostatecznie ją zdradziła, więcej się nią nie interesowała. Została tylko Natalya. 
   A to do Królewny z Rodu Hartów bardzo było podobne. Natalya lubiła gierki psychologiczne i jak wszyscy Hartowie była technikiem. Planowanie wszystkiego było w jej naturze. Natalya albo zamierała tym zagraniem przestraszyć Becky, zasiać w niej to ziarno strachu, którego na ten czas nie było, albo po prostu nie dopuścić do ich niedzielnego meczu. Albo jedno, albo drugie. Obie wersje były równie prawdopodobne. Natalya mogła próbować wystraszyć przeciwnika, by w czasie walki po prostu strach przed nią przejął nad Becky kontrolę. A póki co wyraźnie widziała, że Becky ani przez chwilę się jej nie bała. A brak strachu dodawał przeciwnikowi pewności siebie. Druga wesja, w której Natalya próbowała po prostu nie dopuścić do ich meczu na Battleground również była bardzo prawdopodobna. Natalya była technikiem, a Becky znała już od tylu lat, że dokładnie znała jej styl walki, co utrudniało Natalyi zadanie. Tym bardziej, że styl walki Natalyi był bardzo schematyczny, a Lynch... nie. Odłożenie ich walki na SummerSlam dałoby Natalyi czas na wymyślenie nowej strategii i możliwie łatwiejsze pokonanie Lynch. 
   Becky wbiła się mocniej w poduszkę, rozwścieczona całą tą sytuacją. Nie ma takiej opcji, na niebie i na ziemi, żeby Natalyi uszło to na sucho. Becky znajdzie ją wszędzie i dopadnie ją, choćby miała przekopać po to tunel do Chin. Becky miała po prostu dość takich sytuacji. Ciągle kończyła jako ofiara. Nigdy nie potrafiła sama być agresorem, przez co kończyła właśnie tak. "Ty głupia suko...".
    Nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi izolatki.
   - Proszę! - zawołała, spodziewając się, że to pewnie pielęgniarka z zamiarem zmierzenia jej temperatury, lub po prostu zbadania jej. Tymczasem, drzwi otworzyły się, ukazując jej dwie, ciemnoskóre rozciągnięte w uśmiechu buźki. 
   - E, Xavier, co wy tu robicie? - zapytała, z jednej strony szczęśliwa na widok niepełnego składu The New Day, a z drugiej strony... nie było z nimi Kofiego...
   - Przynieśliśmy ci jednorożca - odparł Xavier, jeszcze szerzej się uśmiechając, wyciągając zza pleców dużego, pluszowego, różowego jednorożca. Becky zaśmiała się delikatnie. Cały The New Day. Czego innego można było się po nich spodziewać? Może nie należeli do najinteligentniejszych przedstawicieli ludzkiej rasy, ale mimo to, potrafili na swój sposób poprawić humor każdemu. 
   Xavier położył jednorożca na tuż obok poduszki Becky, po czym wraz z E usiedli na małych taboretach ustawionych przy łóżku Becky. Biedny E i jego nieco spore rozmiary miały wyjątkowo ciężkie zadanie z utrzymaniem się na taborecie.
   Becky często widziała chłopaków w cywilu, ale dalej dziwny był dla niej widok Xaviera lub Big E bez ich różowych trykotów. The New Day dzięki ich wyjątkowemu gimmickowi, zachowywali spokój w życiu prywatnym. Bez warkoczyków, rogów jednorożców i różowych majtek na ulicy, ubrani w zwykłe ciuchy byli niemal nie do poznania.  
   - Och, dzięki, nie trzeba było. - Na twarzy Becky wykwitł szczery uśmiech. 
   - Nazwaliśmy go Bob - dodał Big E, gdy Becky wzięła pluszaka do rąk, uważnie mu się przyglądając.
   - To nic wielkiego, Bex. Przecież nie przyjdziemy do ciebie w odwiedziny z pustymi rękoma, co nie? - odparł Xavier, poprawiając swoje afro. - Przyjechaliśmy, jak tylko się dowiedzieliśmy. Ja chciałem najpierw się wykąpać, bo po tej walce z Wyattami śmierdzę jak skunks, ale E uparł się, że mamy jechać już.
   - E, nie musiałeś, naprawdę. - Becky zrobiło się miło pod wpływem słów Xaviera. Fakt, że miała jeszcze tak oddanych przyjaciół jak chociażby Big E, był dla niej bardzo pocieszający. 
   - No weź daj spokój, Bex. Po tylu latach wspólnego znęcania się nad sobą na treningach nie mogłem cię zostawić samej. Przecież tu w ogóle nie ma mocy pozytywnej energii! Tu można umrzeć! - Big E znów zaczął mówić tym swoim donośnym, głęboko akcentującym głosem.
   - No pewnie, że można, E. To szpital - zaśmiała się Becky.
   Przez parę minut rozmawiała jeszcze z chłopakami. Nikt oprócz nich nie potrafił doprowadzić jej do łez ze śmiechu. Mieli w sobie tyle pozytywnej energii, że pewnie nawet hospicjum postawiliby na nogi.  Becky przypomniały się te piękne czasy w NXT, kiedy to Bayley, ona i E władali całym backstage'em. Byli nierozłączni i zawsze siali wokół siebie pozytywną energię. Triple nazwał ich nawet kiedyś duszą całego rosteru. A potem E odszedł do głównego rosteru, by pomagać Dolphowi Zigglerowi. Becky w ogóle nie podobała się rola, jaką odgrywał wtedy E, jednak postanowiła nie dawać tego po sobie poznać i żyć własnym życiem. Później znów ona wyemigrowała do głównego rosteru, zostawiając Bayley samą sobie w żółtej tygodniówce. Ale tak zdecydowali zarządcy, taka była kolej rzeczy i nic się z tym nie dało już zrobić. 
   Teraz jednak ona i E dalej byli sobie bliscy, a dzięki temu i cała reszta The New Day.
   Całą długość trwania tej rozmowy Becky nurtowało jednak jedno pytanie, które tak bardzo chciała, z zarazem bała się zadać. 
   - Czemu Kofi nie przyjechał? - wykrztusiła w końcu z siebie. Zapytała, ale tak naprawdę nieco bała się odpowiedzi.
   - Monica do niego zadzwoniła, znów ma jakiś problem i musiał do niej jechać - westchnął E, nieco sztywno. Już od dawna podejrzewał.
   - Ale ona mieszka w Phoenix, na litość boską! - zauważyła Becky.
   Słyszała o nowej dziewczynie Kofiego, ale nie traktowała tego zbyt poważnie. Nie znała jej, ale związki wrestlerów z ludźmi spoza WWE rzadko kiedy długo trwały. Zwykli ludzie nie byli w stanie trwać w związku, kiedy ich druga połówka prowadziła koczowniczy tryb życia, dodatkowo jeszcze była sławna i kochana przez całą Amerykę. 
   - Wiesz jak to jest z zakochanymi facetami, ona go wykorzystuje, a on świata poza nią nie widzi. Głupi jest, ale co my na to poradzimy - odparł Xavier, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy w jak niezręczną sytuacje wprowadził całe towarzystwo.
   Ale Becky zaparła się w sobie, obiecując, że nie będzie się przejmować Kingstonem. I nie robiła tego. Nie miała zamiaru nawet przez sekundę porównywać się do Moniki.
   - Wiem, wiem, mój brat niedługo będzie brał ślub. Gorzej niż z zakochanymi nastolatkami. - Becky zrobiła dobrą minę do złej gry.
   Pukanie do drzwi przerwało ich rozmowę. Becky krzyknęła niemrawo, by goście weszli do środka. Tym razem były to jej przyjaciółki z pokoju- Eve i Tara. Ich na pewno spodziewała się bardziej, niż Xaviera i E. No i ich towarzystwo było jej niezmiernie bardziej teraz potrzebne.
   - Cześć - przywitały się obie, jednak na pierwszy rzut oka widać było, że jest pomiędzy nimi coś nie tak. Jakieś dziwne napięcie wisiało w powietrzu niczym ogromna, burzowa chmura, czekająca tylko, by wyrzucić z siebie pierwszy piorun.
   - Hej, wchodźcie - zaprosiła je Becky, lecz po chwili zdała sobie sprawę, że dziewczyny nie będą nawet miały gdzie usiąść. Cholerne szpitale publiczne
   - To my się już będziemy zbierać, czas na siłownie, jutro draft, trzeba się dobrze prezentować - powiedział Big E, wyraźnie szczęśliwy z faktu uwolnienia się od małego stołka. 
   - Dokładnie - dodał Xavier, groteskowo poprawiając swoje włosy i flirciarsko unosząc brew, czym doprowadził Becky znów do śmiechu.
   Chłopcy już po chwili zmyli się z sali, zostawiając Becky samą z Eveline i Tarą. Każda z nich wyglądała na równie wściekłą, co zdruzgotaną, co nieco zbiło Becky z tropu.
   - Ile będziesz tu siedzieć? Jest ci coś poważnego? - spytała od razu troskliwym głosem Eve, siadając na brzegu łóżka. 
   Becky bardzo lubiła Eveline, ale mimo to bała się na razie nazywać ją przyjaciółką. Była nieufna do ludzi. Jej poprzednie przyjaciółki zawsze ostatecznie ją zdradzały. Paige, Charlotte, Natalya. Mimo iż Eveline była po prostu żywą, chodzącą empatią, Becky nie była w stanie nie bać się, czy za chwilę Eve jej nie zdradzi. Szczerze powiedziawszy, dużo łatwiejsza wydawała jej się relacja z Tarą. Tara była sfokusowana na sobie, waleczna, silna, po niej więc zdrady zawsze można było się spodziewać. A to było o wiele łatwiejsze. Poza tym, Tara była raczej prostym umysłem. Nie zdradziłaby Becky, bo nie ma w tym żadnego własnego interesu. Na ten moment Tara mogła jedynie jej doradzić, nie liczyła jednak na jej realną pomoc, bo dziewczyna nic by z tej pomocy nie miała.
   - Nie, nic poważnego. Lekarze mówią, że wypuszczą mnie najpóźniej za trzy dni. - Becky zaczerpnęła duży łyk przywiezionego przez Eveline soku pomidorowego. 
    - To dobrze, wyrobisz się na Battleground - zauważyła Tara. Widać, że starała się być miła, ale... hmmm... gdy Tara miała już zepsuty humor, bardzo ciężko było jej to ukryć. Była osobą bardzo humorzastą, zupełnie, jak Ambrose. Jeszcze kiedyś będą małżeństwem. Zaśmiała się w duchu Becky.
   - Ta... a jak tam wy sobie z tym radzicie? Wasza pierwsza gala PPV. 
   Becky dalej pamiętała jaka ona była zestresowana, gdy to ona miała pierwszy raz walczyć na większej gali. Wiedziała, jak człowiekiem wtedy targały emocje. Jak trudno było powstrzymać wtedy stres. Przez te kilka tygodni poznała Eve na tyle, że i bez odpowiedzi na to pytanie, podejrzewała, że dziewczyna stresowała się niedzielną galą okrutnie.
   - Cóż, jakoś to będzie, nie? Mam nadzieję, że damy radę - odparła rezolutnie Eve.
   - Oczywiście, że damy. Daj spokój, Sasha nie wygra z nami drugi raz - Tara znów wykazała bardziej pewną siebie postawę.
    - Nie wiadomo jeszcze, kogo Sasha weźmie sobie za partnerkę - zauważyła Eve, jakby starając się utemperować Tarę. 
   - Kogokolwiek by nie wzięła, my jesteśmy lepsze - odparła Tara, przyglądając się swoim paznokciom. Dopiero teraz Becky zauważyła, że dziewczyny unikają jakiekolwiek kontaktu wzrokowego ze sobą. 
   - Dziewczyny, muszę wam coś powiedzieć - zaczęła, wiedząc, że z przyjemnej rozmowy nici, i musi przejść szybko do rzeczy. Tara i Eve nachyliły się do niej. - Nikt nie może się dowiedzieć, że za trzy dni mnie wypuszczają, szczególnie Natalya. 
   - Ale... dlaczego? - zdziwiła się Eve.
   - To Natalya. Nikomu o tym nie mówiłam, bo nie mam stuprocentowej pewności, ale to ona musiała mnie zaatakować. Chcę, żeby myślała, że udało jej się wygrać, żeby...
   - Uderzyć w najmniej spodziewanym momencie - dokończyła za nią Tara, uśmiechając się konspiracyjnie.
   Seth biegł sprintem po bieżni w opuszczonej siłowni. Za godzinę miał odbyć się wielki draft, on jednak postanowił wcześniej wyżyć się na siłowni. Nie musi czekać do niedzieli, może zdobyć pas dzisiaj. Tak, w końcu go odzyska. Ambrose okradł go za pomocą tej cholernej walizki.
   Rollins wiedział doskonale, że zrobił identyczne świństwo Romanowi, to jednak było co innego. On nie zaatakował Romana od tyłu i zrobił to podczas walki, a nie kiedy ta się już skończyła. Ambrose nie miał nawet na tyle odwagi, by spojrzeć mu w oczy, to żałosne. 
   Nawet jeśli uda mu się zdobyć ten pas, The Authority nawet go za to nie pochwali. Triple i Steph spojrzą tylko na niego może jakieś dwie sekundy dłużej. Za to, jeśli nawet z tym pasem raz by się potknął, kara byłaby długa i uciążliwa.
   Seth już wczoraj obmyślił plan na ten draft i na niedzielną galę. Plan zrobiony przez architekta zawsze działa. Miał zamiar osłabić The Authority w taki sposób, jakiego się nie spodziewali, jednak z tym nie podzielił się nawet z Sashą. Na swoim przykładzie wiedział, jacy ludzie są zdradliwi, a gdyby ktoś niepożądany się o tym dowiedział, miałoby to poważne konsekwencje dla kariery Setha, która, bądź co bądź, była dla niego najważniejsza.
   Tak, najważniejsza. Seth był stuprocentowym karierowiczem i cała jego uwaga skupiała się tylko na pracy. Ani przez chwilę, odkąd dostał się do WWE, nie pomyślał o zakładaniu rodziny czy o tym, co będzie robił po tym, jak przejdzie na swoją wrestlerską emeryturę. Chciał bić rekordy. Być bardziej rozpoznawalny od Ceny. Cena ma już swoje lata, nie ukrywajmy, jest jakieś dziesięć lat od Setha starszy, długo już nie pociągnie, a wtedy jego miejsce zajmie właśnie Rollins. I to on stanie się towarem eksportowym WWE, znanym na całym świecie. To był jego cel. Z każdym rokiem coraz bardziej się w nim zapadał, paląc za sobą wszystkie mosty, burząc wszystkie fundamenty jego życia prywatnego.
   Takie podejście spotykało się z otwartą dezaprobatą jego rodziców. Mama Setha- Elisabeth Lopez, bardzo potępiała zerowe podejście syna do zakładania rodziny. Seth był jej jedynym dzieckiem, a jako starsza kobieta, miała marzenie jeszcze pobawić wnuki przed śmiercią, a do tego była jeszcze daleka droga. Seth do teraz pamiętał, jaka była na niego wściekła, kiedy to po czterech latach narzeczeństwa, jego romans z Zaharą doprowadził do rozstania z Leighlą Schulz. Zarówno mama, jak i tata bardzo lubili Leighlę, niewątpliwie widząc w niej ich przyszłą synową. Ale stało się inaczej. A pani Lopez, jak na silną i bezpośrednią kobietę przystało, na każdym kroku okazywała Zaharzę niechęć, twierdząc, iż jest ona: Zwykłą, plastikową, wytatuowaną, nieodpowiedzialną laleczką, kompletnie nie nadającą się ani na żonę, ani tym bardziej na matkę. Pan Lopez, jako już kompletnie zdominowany przez żonę mężczyzna starał się nie wdawać w żadne takie niesnaski, siedząc w salonie i po raz czwarty tego samego dnia czytając Poranny Dziennik. W ogóle Seth jakoś nie sądził, by życie uczuciowe syna miało dla starego Gary'ego Lopeza jakieś większe znaczenie. Odkąd jako policjant przeszedł na wcześniejszą emeryturę, jedyne, co go obchodziło, to to, by w spokoju dożyć końca swych dni, co przy matce Setha mogło się okazać naprawdę trudnym zadaniem.
   Seth czuł, jak krople potu spływają mu po czole, a ból mięśni rozrywa łydki. Ale musiał dać radę jeszcze przez chwilę. Jego kolano było w pełni zdrowe. Musiał cały czas to sobie powtarzać. Przy każdym przysiadzie, czy biegu, miał wrażenie, że zaraz znów mu ono pęknie, tak jak miało to miejsce parę miesięcy temu, a on znów będzie musiał pożegnać się z ringiem. Miał jednak zapewnienie od lekarzy, że jest ono w stu procentach sprawne. Mimo to, siła autosugestii jego umysłu była wielka.
   Nagle usłyszał ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi i światło w całej siłowni zapaliło się. Seth prawie się wywrócił. Szybko wyłączył bieżnię i odwrócił się w stronę drzwi. Kto śmie zakłócać jego spokój? Zgaszone światło, zamknięte drzwi, tylko on i duża, otwarta przestrzeń siłowni było jego prywatnym azylem. 
   - Tak myślałem, że cię tu znajdę, Seth.
   - Czego chcesz, Miz? - spytał Rollins. Kontakty jego i Mizanina były raczej znikome, nie widział więc powodu, dla którego mistrz interkontynentalny miałby go szukać.
   Zanim odpowiedział, poprawił swoje, już i tak idealnie zaczesane, włosy. Miz, w przeciwieństwie do Setha, był już przygotowany na Draft. Jego lśniący płaszcz niemal oślepiał Setha, w odbiciu od światła lamp. Oczy przysłonięte tymi typowymi, hollywoodzkimi okularami, które miały zrobić z niego superstar plus lekko zsunięty z głowy kaptur robił z niego prawdziwą gwiazdę na miarę filmów Martina Scorsese. Pewność siebie Mizanina była powszechnie znana. Miz widział siebie już w pierwszej piątce draftu, w przeciwieństwie do reszty rosteru, która wciąż powtarzała mu, żeby na to nie liczył. Ale on był przecież mistrzem interkontynentalnym, wielkim aktorem, (którego filmografia kończyła się na raczej tanich, szablonowych filmach z serii Marines) więc jak tu go nie wybrać?
   - Widzisz, myślę, że mógłbym ci nieco pomóc - zaoferował się Miz, ale Seth nie był głupcem. Wyczuwał jakiś kant z daleka. Miz nikomu by bezinteresownie nie pomógł, był na to zbyt wielką żmiją.
   - A czemu to naszła cię nagle ochota na pomaganie mi? - spytał wprost Seth, krzyżując ręce na nagiej klatce piersiowej i opierając się o bieżnię. Starał się zachować powagę i nie dyszeć jak zdychający koń, ale ten bueg naprawdę go wykończył. 
   - A to dlatego, że tak naprawdę podobne z nas jednostki, Seth? Ludzie zawsze hejtowali czyste zajebistości, trzeba się do tego przyzwyczaić. Do tego dochodzi fakt, że Ambrose noszący pas jeszcze niedawno należący do mnie, to jakaś farsa. 
   - Co więc masz mi do zaoferowania? - zapytał podejrzliwie brunet.
   - Widzisz, ludzie z rosteru, utorzsamiają R-Trutha z synonimem plotkarstwa. A co, jeśli ci powiem, że stary dobry Miz wie dużo więcej, a jego informacje są dużo bardziej rzetelne, od tych przekazywanych przez tego tańczącego czarucha? - Ten malutki objaw rasizmu ze strony Miza w sumie nie był dla Setha jakiś niespodziewany. - Bo tak się składa, że wiem coś, co, jeśli oczywiście dobrze to wykorzystasz, może ci pomóc wygrać dzisiejszą walkę. 
   - Słucham uważnie. - Grzeczna pseudooficjalność Miza nie robiła na Sethie wrażenia, dobrze znał te heelowe zagrywki. Sam w końcu był heelem.
   - Ej, ej, nikt ci nigdy nie powiedział, że na świecie nie ma nic za darmo? - zaśmiał się cicho Miz. No przecież, czegoś się innego spodziewał po Mizaninie, głupku jeden?
   - A więc jednak jest jakiś haczyk. Tak jak podejrzewałem. - Seth wziął porządny haust wody z butelki, powoli pakując rzeczy do torby. 
   - Oj tam, od razu haczyk. Przysługa za przysługę. Ja pomogę ci dziś, powierzając ci te bardzo ciekawe informacje, jakie udało mu się zdobyć, a ty pomożesz mi w niedzielę na Battleground.
   - Wybacz, ale ja już mam swoją walkę w niedzielę, poza tym, nie świeci mi się idąca za tym zemsta Big Showa i Henry'ego.
   - Ale czy ja coś powiedziałem o jakiejś jawnej interwencji? Czy mówiłem coś w ogóle o walce? - Miza zatrzymał potok słów wylewający się z ust Rollinsa, zanim ten ostatecznie postanowił nie wchodzić z nim w żadne umowy.
   - Więc czego chcesz? 
   Setha zaczęła coraz bardziej irytować ta cała rozmowa. Nie lubił takich cwanych ludzi, wiedział, jaki jest Miz i wiedział, w jakie bagno może się wkopać.
   - Powiem ci, jak już zawrzemy umowę - odparł Miz, wyciągając do Rollinsa otwartą dłoń.
   - Skąd mam wiedzieć, że twoja informacja jest tego warta? - zadał podchwytliwe pytanie, choć prawie nie miał już wątpliwości co do swojej decyzji.
   - Musisz zaryzykować - odparł z wrednym uśmieszkiem Miz. Seth westchnął, po czym ujął jego dłoń, mocno nią potrząsając. Czuł się przy tym, jakby zawierał umowę z diabłem. I może poniekąd tak było?
   - A teraz mów.

--*--
Tadam! Już znów z wami jestem!
Wiem, rozdział miał być krótki. I uwierzcie mi, że jest. W pierwotnych planach, miał opisywać jeszcze cały przebieg Draftu, soł i tak go o połowę skróciłam i draft będziecie mieć w następnym rozdzialiku, a za dwa rozdziały Battleground. Nie mogę się opanować, żeby wam powiedzieć, że możecie wyczekiwać już jakiejś delikatnej parringowej sytuacji, miłosnego momentu, ale więcej wam nie powiem. 
W ogóle mam dość już Owensa jako mistrza. Strasznie słaby ma ten run, prawie go nie widać. Kurde, chcę już kogoś innego, ale Romek to też nie jest dobry pomysł, bo fani go po prostu zabiją. Wg tak się nakręciłam na reunion The Shield po tym, co było na Survivor Series, a tu dupa. Dzięki ci, Vince, ty stary pierniku! Swoją drogą, jestem świeżo po TLC, i wiecie co? PIEPRZYĆ ELLSWORTHA! Gość mnie serio wkurzył. Nie sądziłam, że z niego taki idiota.
Ze spraw blogowych, to będę się starała dodać nowy rozdział w weekend, ale nie wiem, czy mi się to uda, bo w sobotę jadę na zawody z karate. Więc módlcie się za mnie, żebym to w ogóle przeżyła, albo kupcie mi respirator.
Do tego, nie wiem czy widzicie, bo może jesteście na telefonach, w końcu doczekałam się profesjonalnego, pięknego szabloniku za co jeszcze raz dziękuję szabloniarni Dellyland! Jesteście boscy! Do tego, mam też nowy zwiastun, który możecie sobie obejrzeć z boku w kolumnie, zachęcam, bo również jest cudny. Do tego proszę was, o oddawanie głosów w nowej ankiecie z boku, bo w sumie będzie mi to potrzebne do dalszego planowania rozdziałów, a chciałabym, byście też mieli jakiś wpływ na to opowiadanie :)
Poza tym, jako mało znana i mało utalentowana autoreczka, której prawie nikt nie czyta, cieszę się nawet z małych rzeczy i chcę wam oznajmić, że właśnie przekroczyliśmy magiczną granicę 200 komentarzy! Jej, dziękuję, kochaneczki. Z tej okazji dam wam tu dodatek, który napisałam na biwaku harcerskim z pomocą mojej wattpadowej koleżanki Fluorescencyjnej:
Stara, nowojorska kamienica przy The Stupid Idiot Place 41 na pewno nie jest miejscem typowym.  Wręcz przeciwnie, na przestrzeni czasu, w swej różnorodności może się z nią równać jedynie piłkarska reprezentacja Niemiec.

Właściciel kamienicy- Vincent McCebula wraz ze swoimi dziećmi, Stefanią i Stasiem oraz nieco niedorozwiniętym, acz masowo nadrozwiniętym zięciem Trypolakiem od lat wynajmują te pięć magicznych pięter pięciu totalnie zbzikowanym rodzinom.
Adolph Żygler niema łatwego życia. Odkąd postanowił uciec od rodziny pełnej religijnych fanatyków Latającego Potwora Spaghetti i wynająć od McCebuli jedno z mieszkań, jego problemy zaczęły się mnożyć szybciej, niż liczba fanów Jamesa Ellswortha. Cóż, niełatwo jest żyć z tyloma żonami w jednym miejscu. Już same DeBillas Twins to ciężki orzech do zgryzienia- Nike DeBilla wraz z jej wędrującymi implantami piersi oraz Brie DeBilla wraz z jej kozo genetycznym kochankiem Branielem Dajanem w  dodatku z Szarlotką, której fizyczność przypomina bardziej mężczyznę z cyckami, dzięki czemu chodzą słuchy o jej tajlandzkim pochodzeniu to mieszanka wybuchowa.
Ale to nie wszystko! Zaledwie jedno piętro wyżej, Randalla Orton, średniego wieku kobieta o tendencji do zadawania swemu biednemu mężowi AJ Stylesowi ciosów znienacka, musi sama borykać się z wychowaniem dwójki dzieci, w czasie gdy jej mąż ucieka przed jej troskliwym uderzeniem do pracy w fabryce neonowego papieru toaletowego. O ile ich syn, The Miss, swoim zamiłowaniem do samoopalacza i nadmuchiwanych, plastikowych dziewcząt z sex shopu zaczyna nieco matkę martwić, o tyle córka- AJ Lee nie sprawia większych kłopotów. W przeciwieństwie do pomieszkującego u nich na garnuszku narzeczonego AJ- Dina Ambrozji, prawdopodobnie uciekiniera z Wariatkowa prowadzonego przez przyjaciela rodziny- Szajbusa. 
Jednak tuż nad nimi, mieszka reszta rodziny Randalli. Luck Harpia, Erick Rowek oraz Brej Łajat od wielu lat utrzymują, że są rodziną, choć genetycznie nie łączy ich prawdopodobnie nic, oprócz pragnienia wychodowania dżungli pod pachami (i, jak wiemy z tajnych źródeł Randalli, w paru innych miejscach również). Ich powiązania stawiają wielki znak zapytania nad wszystkimi, każąc się zastanawiać, czy nazwisko Rowek nie jest aby małą podpowiedzią, co do ich relacji? Tak czy siak, prawdą jest, że oprócz Randalli oraz nadpobudliwego komornika Klejna tych przedziwnych, brodatych uczniów czarnej magii najwyższego Wróżbity Macieja nie odwiedza nikt. 
AJ również ma swoich przyjaciół. A są nimi żyjący parę pięter wyżej Pejcz, mało znana aktorka grająca w reklamie hemoroidów oraz jej mąż Syf Rollins. Już samo imię podpowiada, jakie to choroby leczy on regularnie w klinice doktora Aleksandra Rusyfa. Wraz z nimi to samo mieszkanie przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności dzielą Damian Sandał, tkwiący w dziwnej relacji z synem Randalli i AJ’a oraz CKM Punk walczący o prym we wspierającej szachistów grupie cheerleaderek z Jaśkiem Śliną, który to rozpuścił plotki o jego dalekich więzach krwi ze Świętym Mikołajem.
Najwyższe piętro zarezerwowane dla weteranów zamieszkują dwie, starsze przyjaciółki- Krycha Jericho oraz Kevina Sama w Domu. Jericho, jako nauczycielka w-f wiecznie nękana kobiecym szkarłatnym przypływem, gardząc szkolnym dziennikiem stworzyła swą własną, ultymatywną Listę Jericho, której boją się nawet jej najgorsi uczniowie- CKM i Ślina, którzy, w odwecie za regularne wpisy na niej, znęcają się nad delikatnym gustem Krystyny do szalików. Kevina Sama w Domu, jak sama nazwa wskazuje, lubi zostawać sama w domu, by tam wyjadać wszystkie zapasy jedzenia, figurą coraz bardziej zbliżając się do młodego słonia. Jej hobby jest znęcanie się nad ryżymi muslimami, jak to regularnie robi w przypadku młodego woźnego kamienicy- Sramiego Sejma.


Mam świra, co nie?
Do następnego,
Sleepka 
PS: Ktoś tu tak jak ja pokochał American Horror Story?


7 komentarzy:

  1. O masakra, ta parodia zdobyła moje serce! Ale my z bratem cały czas mówimy "Syf Rollins" :D
    Och Becky! Szkoda mi jej, bo faktycznie zawsze jest ofiarą. Ale Big E i Xavier przyszli jej z (po)mocą pozytywnego przekazu! No i Kalisto. Lubię go.
    Co do Owensa masz totalną rację. Gruba świnia i tyle. Nienawidziłam go od początku.
    Co do Elswortha, jestem jego fanką! Ale jeszcze nie obejrzałam TLC.
    Zaraz szybko kliknę zwiastun i szablon, bo ja akurat korzystam tylko z telefonu.
    Tara i Eve... Trochę szkoda, ale faktycznie trzeba się rozstać. Tylko muszą powiedzieć Steph i Shane'owi, że nie mają ich traktować jako tag team, lecz osobne divy (wgl po zniesieniu pasa można jeszcze tak mówić?)
    Nie jestem pewna czy Seth dobrze zrobił. Ja bym nie ufała Mizowi. W takiej sprawie. To oszust.
    Nie było Deana! Żądam więcej wspominek z jego życia.
    I bardzo mi odpowiada ta długość posta. Jest wręcz idealna!
    Z niecierpliwością czekam na Draft! Jestem ciekawa do jakich wariactw u Ciebie dojdzie!
    Dzięki za rozmowę, idolko ;)
    Przytulaski xoxo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ps. Pierwsza!! Jak to najwierniejsza fanka ;) =D

      Usuń
    2. Jak obejrzysz TLC to przestaniesz być fanką Jamesa, obiecuję ci :P Div nigdy nie traktuje się jako team, tylko osobno. Ogólnie powinno się mówić wrestlerki, ale to brzmi tak głupio. Diva brzmi lepiej.
      Seth... hmm.. trafił oszust na oszusta, no nie? :P
      Wspominki będą już w następnym rozdziale, miały być tu, ale nie chciałam przeciągać tego rozdziału.
      PS: najwierniejsza i jedyna :P chlip :(

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Dziś lub jutro :P (O BOŻE CZYTA MNIE MÓZG LENIWCA, UMIERAM)

      Usuń
  3. Chciałabym żeby w rozdziałach pojawiali się The Hardy Boyz i Lita. Bardzo ładnie proszę i daj szybciej next'a.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, Hardyz będą mieli mocny wątek z Tarą po RR, a Lita pojawi się po Roadblock :)

      Usuń

Witaj wierny fanie WWE. Jeśli udało Ci się przebrnąć przez moje wypociny, tu możesz wyładować na mnie swoją frustrację za niszczenie tej pięknej dziedziny sztuki jaką jest literatura :)

Template by Elmo