Około szóstej nad ranem po busach chodził Hunter, sprawdzając czy wszyscy są, bo już niedługo mieli ruszać do Detroit na nagrania Smackdown. Obudził tym samym Tarę i chyba tylko ją. Dziewczyna jednak szybko powróciła do krainy snów pomimo chrapania Becky, która w tamtym momencie aż prosiła się, by udusić ją poduszką. Rano, gdy autobus pruł już w najlepsze stanowymi drogami, Reigns wytłumaczył jej i Eve przy śniadaniu, (złożonym z ohydnego, zdrowego musli, bo Seth i Dean zjedli wszystkie czekoladowe chrupki wcześniej) że autobusy zazwyczaj jeżdżą w nocy, lub, tak jak w tym przypadku, kiedy droga nie jest daleka, z samego rana. Głównie z wygody. W nocy większość wrestlerów śpi, więc tylko oszczędza i to cenny czas, który, gdy już z samego rana będą w odpowiednim miejscu, mogą poświęcić na ćwiczenia, czy na co im się tam zachce. Poza tym, to niweluje również problemy tych, którzy cierpią na chorobę lokomocyjną. Gdy śpią, nic im nie przeszkadza, a i przypadków całej podłogi w wymiocinach jest mniej.
Tara zauważyła, że Roman dzisiejszego ranka wydawał się dużo bardziej otwarty, niż dnia poprzedniego. Nie wiedziała czemu, ale miała wrażenie, że polubili się z Eve. Może gdyby nie poszła wczoraj spać, tylko została z Eveline, wiedziałaby teraz, co zaszło, ale jakoś nie zżerała jej ciekawość na ten temat. Najważniejsze było dla niej to, że atmosfera była przyjazna. Uśmiała się jak nigdy, kiedy Roman opowiadał im historię o tym, jak to kiedyś jechał na galę TLC wraz z Bo Dallasem i prawie połknął własny język w czasie szalonej szarży po podziurawionych, teksańskich drogach.
Ku małemu rozczarowaniu Tary, rano klimat w ich autobusie mocno zmienił się w stosunku do wczorajszego wieczora. Przede wszystkim, w końcu sytuacja uspokoiła się, a atmosfera mocno zelżała. Gdy cała trójka koleżanek wstała i przyszła na śniadanie, Seth siedział już na kanapie, obserwując uważnie jakiś głupi film przygodowy. Rzucił im krótkie przywitanie, po czym kompletnie przestał zwracać już na nie uwagę. Po chwili dosiadł się do nich Roman. Z nim Seth nie przywitał się, a jedynie wszelkimi siłami starał się udawać, że w ogóle nie zauważył tego prawie dwumetrowego Smoańczyka. Dean i Punk nie pojawili się na śniadaniu, co tylko sprawiło je bardziej harmonijnym. Punk wrócił do busa tuż przed odjazdem i zasnął kamiennym snem. Dean za to, z tego co powiedział Roman, wstał i zjadł wcześniej tylko po to, by potem znów zasnąć.
Teraz jednak znajdowali się na parkingu tuż przed hotelem Santino w Detroit. Słońce świeciło mocno, jednak jego ciepłe promienie wypierane były, przez wciąż mocno wiejący, typowy dla tego miasta wiatr.
Tara wciąż nie mogła uwierzyć w komizm tej sytuacji. Zaledwie parę dni temu uciekła z tego miasta, by spełnić swoje marzenia, a teraz te same marzenia wymagają od niej, by do niego wróciła. Cieszył ją jednak ten chwilowy powrót do Detroit. Znała każdy zakamarek tego miasta i niewątpliwie przyszedł dla niej czas, by się z nim porządnie pożegnać. By odwiedzić ostatni raz starą szkołę, kwiaciarnię jej koleżanki Mary Lou, sklepik ze słodyczami na rogu Maddison's Square. I może był to też czas, by w końcu porozmawiać z rodzicami? Tara miała okropne stosunki ze swoją rodziną, ale pomimo tego, rozumiała, że przez te kilka dni zapewne odchodzili od zmysłów, szczególnie iż odrzucała wszystkie ich telefony. Wiedziała, że to okropnie szczeniackie zachowanie i źle się z tym czuła, ale bała się konfrontacji z nimi. Dalej nie wiedziała, czy odważy się w wolnej chwili zapukać do drzwi jej dawnego domu.
W każdym razie, odpychając od siebie ponure myśli, Tara wraz z Eveline szła teraz w stronę hotelu, wraz ze swoim skromnym bagażem w postaci sportowej torby. Becky miała iść z nimi, lecz ostatecznie zniknęła gdzieś z Natalyą i TJ'em.
- Ach, znów w Detroit! Minęło parę dni, ale ja byłam pewna, że już tu nie przyjedziemy - zawołała radośni Eveline, zakładając na nos swoje okulary przeciwsłoneczne, prowizoryczne posklejane taśmą klejącą.
- Też miałam takie wrażenie - odparła Tara.
- Hej, dziewczyny, mogę mieć do was sprawę? - Ni stąd ni zowąd pomiędzy nimi pojawił się Enzo Amore, ze swoją fryzurą niebezpiecznie przypominającą zdechłe zwierze i panterkowych spodniach. Tara wszelkimi siłami starała się nie odlecieć gdzieś wzrokiem. Od pamiętnego ranka w Chicago postanowiła omijać Enzo szerokim łukiem, jednak zadanie to mogło być nieco utrudnione, bo przecież pracowali w tej samej federacji i podróżowali w te same miejsca.
- Eee... hej? - przywitała się nieśmiało z chłopakiem Tara. Eveline okazała się być bardziej otwarta i odpowiedziała Enzo dużo milszym tonem i szczerym uśmiechem.
- Nie bój się, nie mam zamiaru gadać o tym, co zaszło w tym hotelu w Chicago - uspokoił ją Enzo. Choć w rzeczywistości zrobił wręcz na odwrót, gasząc w dziewczynie resztki nadziei na to, że może nie rozpoznał ich wtedy na backstage'u. - Och, pewnie myślałaś, że was wtedy nie rozpoznałem. Nie chciałem wam tam robić obciachu przy Steph i O'Macu.
- To jaką masz sprawę? - zapytała nieco poirytowana Tara. Samo wspominanie tamtej nocy wprawiało ją w zakłopotanie, a fakt, że Amore podchodził do tego tak żartobliwie doprowadzało ją do szału. Najchętniej wyrwałaby mu te wieśniackie blond włoski.
- Eee... słuchajcie, czy, jak będziecie się bukować na recepcji, weźmiecie jeden pokój? - spytał bez ogródek.
- Że co? - spytały chórem obie dziewczyny. Tara nie wiedziała do końca o co dokładnie chodziło Amore, ale czuła, że nie spodoba jej się to.
- No wiecie, jeden pokój, ale dwuosobowy. W zamian za to jak wam wtedy pomogliśmy na backstage'u. Jak wy weźmiecie jeden pokój, my z Cassem będziemy mogli wziąć dwa. Musimy trochę od siebie odpocząć. Normalnie wielu ludzi stąd robi z nami takie interesy. Nie lubimy być razem w pokoju, bo zazwyczaj wtedy dużo się kłócimy i staramy się zawsze mieć osobne pokoje - wytłumaczył wszystko dosadnie Enzo.
Tara chwilę zastanawiała się nad tą propozycją. Enzo wyglądał na jednego z tych natrętów, co to nie odpuszczą, dopóki cię do czegoś nie nakłonią, a ona z pewnością nie była chętna na długie przebywanie w jego towarzystwie. Możliwe, że gdyby nie świadomość tego, co robiła z nim jeszcze niedawno, jego osoba byłaby dla niej nawet znośna. Gdy jednak chciała już odmówić stanowczo, ubiegła ją Eveline.
- Pewnie, nie ma problemu. - Swą odpowiedź okrasiła szerokim uśmiechem. Tara spojrzała na nią ukradkiem, wzrokiem, który miał zwieścić jej kłopoty.
- Woo, dzięki, super jesteście! - oparł Enzo, na pożegnanie klepiąc obie dziewczyny obcesowo po brzuchach, co jeszcze bardziej zirytowało Tarę. Co za typ!
Tara była pewna, że Eve wie, co zaraz nadejdzie, bo uśmiech blondynki jeszcze się rozszerzył, a wzrok uporczywie unikał widoku brunetki. Tara zacisnęła ręce w pięści i policzyła w myślach do dziesięciu. Nie wpadaj niepotrzebnie w szał.
- Co to miało być?! Dlaczego się zgodziłaś?! - wybuchła dziewczyna, gdy upewniła się, że Amore jest już na tyle daleko, by tego nie usłyszeć.
- A czemu nie? Skoro tak im na rękę? Dla nas to chyba i tak bez różnicy. Żadna z nas przecież nie ma zamiaru sobie nikogo w nocy sprowadzać do pokoju, a poza tym, jesteśmy prawie nierozłączne. Mieszałyśmy w jednym pokoju na każdej kolonii.
Uzasadnienie Eveline wydawało się dość logiczne. W gruncie rzeczy, Tara pewnie i tak przesiadywałaby non stop w pokoju Eve, lub na odwrót. Jednak McTudy była wredna z natury i sam fakt pomocy Enzo nie podobał się w ogóle. Gdyby to od niej zależało, kopnęłaby go w tyłek tak mocno, że wylądował by na zachodniej linii brzegowej.
- W sumie racja... - odparła z przekąsem. Nie znosiła się przyznawać do błędów, a słowo: przepraszam, stawało jej w gardle niczym pięciocalowy gwóźdź. - Ale czemu akurat oni? Mam odstąpić swój pokój temu dupkowi?
- Przestań, bo źle ich oceniasz. Poza tym, po alkoholu bardzo dobrze się z nim dogadywałaś. - Eveline puściła przyjaciółce oczko, a ta miała ochotę zwymiotować na samą myśl o tym. - Poza tym, możesz myśleć, że to ja odstępuję swój pokój, nie ty. Dla Enzo to nie będzie żadna różnica.
- Niech ci będzie.
Pokój był obszerny i przypadł mocno Tarze do gustu. Materace w dwóch łóżkach były tak miękkie, że można było w nich zatonąć, a kryty balkon prezentował piękną panoramę miasta. Tara często widywała ten hotel. Przechodziła obok niego za każdym razem, gdy szła do skate parku wraz ze swoim kolegą Lee. Zastanawiała się, czy Lee teraz również przechodzi obok tego hotelu. Jakież byłoby zdziwienie chłopaka, gdyby ujrzał w nim Tarę. Zawsze razem śmiali się, że to najbardziej snobski hotel w mieście.
Po paru minutach dziewczyny mniej więcej oporządziły się w swoim nowym, tymczasowym pokoju. Tara postanowiła nawet nie wypakowywać się z torby, uznając to za totalnie bezsensowne. Za kilka dni przecież znów ruszą gdzie indziej, tym razem na nadawane na żywo Raw.
Dla Tary było to istną torturą. Fakt, że jeździła busem wraz z załogą WWE, że poznawała ich wszystkich i jeździła na wszystkie nagrania, a mimo to nie była tego częścią. Tak bardzo chciałaby znowu poczuć tę energię, usłyszeć widownię... Ale wiedziała, że tym razem musi być cierpliwa i, żeby nic nie zniszczyć- czekać. To tylko dwa tygodnie, powtarzała sobie, ale ciężko jej się było z tym pogodzić. Cierpliwość nigdy nie była u niej cechą, jakiej miałaby w nadmiarze. Jednakże Shane wyraził się jasno- pierwsze Raw tuż po Money in the Bank. Tara znała potęgę McMahonów i nie miała najmniejszej ochoty podważać zdania O'Maca, mimo iż już od jego powrotu na antenę podejrzewała, że odgrywa on tu rolę typowo telewizyjną i nie ma za wiele do gadania na zapleczu, gdzie królową była niewątpliwie Stephanie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Eveline.
- Idę na siłownię, Roman powiedział, że jest na dolnym piętrze. - Dziewczyna przez ramiona miała przewieszony ręcznik, a w jej dłoni spoczywał bidon pełen wody. Jak zawsze do ćwiczeń ubrała krótki top, by uwydatnić swój płaski brzuch. - Idziesz też?
- Eee... na razie idź sama. Muszę wziąć prysznic i się odświeżyć po trasie. Dojdę do ciebie jak najszybciej - odparła koleżance Tara, co było tylko półprawdą. Chciała odpocząć, ale ani myślała o prysznicu.
- Trzymam za słowo! - zawołała dziewczyna i trzasnęła za sobą drzwiami.
Tara zamknęła za dziewczyną drzwi na zasuwkę i sięgnęła do torby po świeże ubranie. Naciągnęła na siebie jakąś luźną bluzkę, jednak w momencie, gdy miała zakładać swoje stare jeansy marki Lee, dzwonek do drzwi zadzwonił. Pewnie Eveline czegoś zapomniała... pomyślała, po czym bez namysłu ruszyła by otworzyć koleżance drzwi.
Gdy jednak je otworzyła, okazało się iż to wcale nie zapominalska Eveline stoi w progu. Tuż przed nią w swojej niezmiennej białej podkoszulce i z nieprzytomnym wyrazem twarzy stał Dean Ambrose. Rzez chwilę dziewczyna wpatrywała się w obojętną twarz Ambrose'a, aż nie zdała sobie sprawy, na jakich partiach ciała spoczywa wzrok chłopaka i nie przypomniała sobie, że stoi przed nim w majtkach. O kuźwa! zaklęła i zaczęła niezdarnie naciągać i tak parę rozmiarów za dużą koszulkę.
- Czego chcesz? - wysyczała, mocując się z koszulką. Ambrose'owi może wydawało się, że jest sprytny, ale ona doskonale widziała jego rozbawione, triumfujące spojrzenie.
- Co robisz w moim pokoju? Półnaga? Nie, żeby mi to przeszkadzało. Jak jest ci gorąco, naprawdę nie będę się czuł niezręcznie, jak pozbędziesz się i tej koszulki. - Wredny uśmieszek wpełzł na twarz Ambrose'a. Tara poczerwieniała ze złości. Dean prawdopodobnie nawet nie pamięta, jak ona się nazywa, a teraz ciska jej takie teksty.
- Myślisz, że jesteś zabawny? - rzuciła w stronę blondyna Tara.
- Jestem zabawny. Ale to poczucie humoru dla inteligentnych, więc nie dziwię się, że tego nie rozumiesz. - Dean wyraźnie rozkoszował się zmieniającą się w dorodnego pomidora twarzą Tary. - Ale ponowię pytanie: co robisz w moim pokoju?
Dom Wariatów. Jego pokój? Jeszcze czego. Nikt nie byłby tak bezczelny, żeby wepchnąć im do pokoju Ambrose'a. To ten dupek musiał coś pomylić, Tara była tego pewna.
- To nie jest twój pokój - ucięła krótko, i chciała zamknąć chłopakowi drzwi przed nosem, ale ten zatrzymał drzwi stopą.
- Jak to nie? Przecież to pokój 36 - oponował dalej Ambrose, a Tara wywróciła teatralnie oczami. Ile będzie musiała znosić jeszcze tych wszystkich idiotów.
- Czemu miałabym się zamykać w twoim pokoju? - spytała, krzyżując ręce na piersiach i unosząc znacząco brew.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Jesteś kobietą. Wy często robicie rzeczy, jakich nikt nie rozumie - odparł. - W każdym razie sama zobacz! To mój pokój. - Ambrose zaczął wymachiwać przed jej twarzą swoimi kluczami jak szalony. Brunetka jednym, sprawnym ruchem wyrwała mu klucze z rąk i przyjrzała im się uważnie.
- Ty idioto! 39 a nie 36! - wiedziałam, że się pomylił. - To są klucze do 39!
- To by wyjaśniało, czemu nie mogłem otworzyć tych drzwi kluczem. - Blondyn powoli podrapał się po głowie, po czym szybko złapał w dłoń klucze, gdy Tara mu je odrzuciła. - W każdym razie, mogłabyś być nieco milsza.
- Jakbyś nie był taki głupi, to rozważyłabym tą propozycję - odpyskowała chłopakowi Tara, ciesząc się, że ma go już z głowy.
- Wiesz co? Jesteś wredna, nie lubię cię.
- Och, jak mi... o Boże...- Tara aż jęknęła, widząc, jakie dwie postacie pojawiły się teraz tuż za plecami Deana.
- Tara! Co ty tutaj robisz?! I czemu stoisz przed tym degeneratem w majtkach! - Pani McTudy wyraźnie była niepocieszona tą całą sytuacją. Słysząc za sobą agresywny, kobiecy głos, Dean odwrócił się na pięcie, tym samym prawie nie wpadając na mamę Tary.
- Degeneratem? - Dean wydał się być nieco zirytowany tym przezwiskiem.- Pani musi być mamą Tary. Obie jesteście równie uroczę. - Uśmiechnął się wrednie. - Żegnam państwa - powiedział, po czym wycelował swój wzrok w Tarę. - Ładne figi, ale powinnaś nosić czarne. - Po czym zniknął za najbliższym zakrętem.
Tara uderzyła głową w futrynę. To nie tak miało wyglądać. Nie tak miała się zejść ze swoimi rodzicami. Miała do nich przyjść, ładnie ubrana, uczesana, z szerokim uśmiechem i powoli zacząć z nimi negocjację, siedząc przy stoliku do kawy, raz po raz sięgając po cytrynowe ciasteczko z talerza. Miało nie być kłótni, ani żadnych niespodzianek. A na koniec miała pożegnać się z każdym domownikiem długim uściskiem i w ciepłej atmosferze opuścić dom.
O czym ja gadam?
Tara nie miała złudzeń, że nawet, jakby wszystko szło po jej myśli, taki bieg wydarzeń nie miał prawa bytu. Po zakomunikowaniu rodzicom, że od teraz pracuje w największej federacji wrestlingowej na świecie i co tydzień będą ją oglądać miliony ludzi, nie miała co liczyć na miłe pożegnanie. Ale na pewno nie spodziewała się, że sytuacja uplasuje się tak beznadziejnie. Fakt, że jej rodzicielka widziała ją gdy świeciła majtkami przed Ambrose'em, nie otwierał pozytywnych scenariuszy na tę rozmowę.
W ogóle przez pierwsze kilka sekund Tara była w stanie jedynie spoglądać tępo na rodziców, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę przed nią stoją. Przecież nie mówiła im gdzie jest. Ba! Nawet nie odbierała od nich telefonów, więc jak ją tu wytropili? Wynajęli prywatnego detektywa, czy co? Niezależnie od tego, jak to zrobili, teraz stali przed nią z grobowymi minami, będącymi ucieleśnieniem ciszy przed burzą.
- Wejdźcie. - wykrztusiła słabo Tara, otwierając szerzej drzwi. Państwo McTudy dystyngowanym krokiem weszli do środka.
Tara zamknęła drzwi i zanim rozmowa zdążyła się jeszcze zacząć, naciągnęła na siebie jeansy.
- Nie rozumiem, jak mogłaś nam to zrobić, dziecko. - Ton mamy był aż boleśnie spokojny i opanowany, jakby mówiąc to, nie czuła nic.
- Tak wam przeszkadza, że spełniam swoje marzenia? - zapytała z przekąsem Tara, siadając na łóżku. Starała się nie wpatrywać w swojego ojczyma, Desmonda, który bez wąsów wyglądał przekomiczne. Pomimo faktu, że Des wychowywał ją od jej narodzin, przez fakt, że nigdy nie ukrywano przed nią, że nie jest jej ojcem, nie była w stanie nigdy nazywać go: tatą. Nawet w myślach był dla niej tylko Desmondem.
- Marzenia? A co to za marzenia! Załatwiliśmy ci najlepszą uczelnię w kraju, a ty...
- A ja nawet nie chciałam o tym słyszeć. Tylko, że wy mnie nigdy nie słuchacie. Nie chcę być lekarzem. Chcę być tym, kim jestem teraz.
- Sportowym degeneratem, wyrzutkiem stworzonym po to, by zarabiać na mordobiciu? Taką chcesz mieć przyszłość? - zapytała ostro matka Tary, ściskając mocniej swoją kopertową torebkę. Jej szerokie usta były teraz niemal jak prosta kreska.
- To nie tak. Nie wiesz, jak tutaj jest. Nie wiesz, na czym to polega... to moja pasja. Chcę się w życiu spełniać. - Tara była bliska płaczu. Jak najbliższe jej osoby mogą jej tak bardzo nie rozumieć? To było coś okropnego.
- Spełniać się, zachowując się jak średniowieczny barbarzyńca? - Mama nie dawała za wygraną.
- Przynajmniej będę robić to, co lubię. - Upartość Tara jednak po niej odziedziczyła i miała zamiar twardo stać na swoim w tej rozmowie. - Będąc lekarzem, byłabym zmuszona robić coś co mnie nie kręci.
- Tara, naprawdę sądzisz, że krojenie ludzi na stole operacyjnym mi się podoba? - Tym razem to Desmond zabrał głos. - Wybór studiów medycznych był wyborem typowo zdroworozsądkowym i tobie też radziłbym taki podjąć.
- Nie. Nie będę robić czegoś, czego nie chcę. Zostawcie mnie w spokoju. Chcę zostać tu i robić karierę w tym kierunku.
- A więc rób jak chcesz.- Mama wstała z fotela z dumną miną, prostując swoją ołówkową sukienkę.- Ale ostrzegam cię, jeśli w przeciągu dwóch dni nie wrócisz do domu...- westchnęła ciężko, jakby sama nie chciała robić tego, co zrobić musiała. - wydziedziczymy cię.
Tara chciała coś im odpowiedzieć, ale nim wymyśliła coś sensownego, drzwi pokoju trzasnęły po raz ostatni, zwiastując wyjście jej rodziców.
Brunetka była wściekła. Cisnęła swoją torbą sportową o ścianę i z bezsilności padła na łóżko. Nie wiedziała, co ma robić. Nie chciała, by ją wydziedziczali. Po mimo całej przedmiotowości, z jaką traktowała ją jej rodzina, to dalej łączyły ich więzy krwi i Tara ich kochała, czy tego chciała, czy nie. Perspektywa tego, że mieliby się jej wyprzeć, była po prostu okropna. Aż trzęsło nią na samą myśl o tym.
Drzwi otworzyły się znów i po całym pokoju rozszedł się radosny głos Eveline.
- Hej, Tara, miałaś do mnie przyjść...- zawołała, lecz kiedy zobaczyła, w jakim stanie jest jej przyjaciółka, natychmiast ucichła.
Tara przetarła zapłakane oczy, po czym obróciła się na materacu spoglądając Eve prosto w oczy. Tyle wystarczyło, by upewniła się w swoich podejrzeniach. Jedno wejrzenie pozwoliło jej odkryć prawdę.
- To ty im powiedziałaś, gdzie jesteśmy, prawda? - zapytała, w duchu tląc w sobie jeszcze nadzieję, że przyjaciółka jej zaprzeczy.
- Tak. Dzwonili do mnie wczoraj - odparła, smętnym głosem. Tara nie odpowiedziała jej nic. Po prostu odwróciła się do niej plecami. - Tara, błagam, nie gniewaj się. Nie chciałam, żeby to tak wyszło. - mówiła Eveline, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Tara chwilę zastanawiała się nad tą propozycją. Enzo wyglądał na jednego z tych natrętów, co to nie odpuszczą, dopóki cię do czegoś nie nakłonią, a ona z pewnością nie była chętna na długie przebywanie w jego towarzystwie. Możliwe, że gdyby nie świadomość tego, co robiła z nim jeszcze niedawno, jego osoba byłaby dla niej nawet znośna. Gdy jednak chciała już odmówić stanowczo, ubiegła ją Eveline.
- Pewnie, nie ma problemu. - Swą odpowiedź okrasiła szerokim uśmiechem. Tara spojrzała na nią ukradkiem, wzrokiem, który miał zwieścić jej kłopoty.
- Woo, dzięki, super jesteście! - oparł Enzo, na pożegnanie klepiąc obie dziewczyny obcesowo po brzuchach, co jeszcze bardziej zirytowało Tarę. Co za typ!
Tara była pewna, że Eve wie, co zaraz nadejdzie, bo uśmiech blondynki jeszcze się rozszerzył, a wzrok uporczywie unikał widoku brunetki. Tara zacisnęła ręce w pięści i policzyła w myślach do dziesięciu. Nie wpadaj niepotrzebnie w szał.
- Co to miało być?! Dlaczego się zgodziłaś?! - wybuchła dziewczyna, gdy upewniła się, że Amore jest już na tyle daleko, by tego nie usłyszeć.
- A czemu nie? Skoro tak im na rękę? Dla nas to chyba i tak bez różnicy. Żadna z nas przecież nie ma zamiaru sobie nikogo w nocy sprowadzać do pokoju, a poza tym, jesteśmy prawie nierozłączne. Mieszałyśmy w jednym pokoju na każdej kolonii.
Uzasadnienie Eveline wydawało się dość logiczne. W gruncie rzeczy, Tara pewnie i tak przesiadywałaby non stop w pokoju Eve, lub na odwrót. Jednak McTudy była wredna z natury i sam fakt pomocy Enzo nie podobał się w ogóle. Gdyby to od niej zależało, kopnęłaby go w tyłek tak mocno, że wylądował by na zachodniej linii brzegowej.
- W sumie racja... - odparła z przekąsem. Nie znosiła się przyznawać do błędów, a słowo: przepraszam, stawało jej w gardle niczym pięciocalowy gwóźdź. - Ale czemu akurat oni? Mam odstąpić swój pokój temu dupkowi?
- Przestań, bo źle ich oceniasz. Poza tym, po alkoholu bardzo dobrze się z nim dogadywałaś. - Eveline puściła przyjaciółce oczko, a ta miała ochotę zwymiotować na samą myśl o tym. - Poza tym, możesz myśleć, że to ja odstępuję swój pokój, nie ty. Dla Enzo to nie będzie żadna różnica.
- Niech ci będzie.
Pokój był obszerny i przypadł mocno Tarze do gustu. Materace w dwóch łóżkach były tak miękkie, że można było w nich zatonąć, a kryty balkon prezentował piękną panoramę miasta. Tara często widywała ten hotel. Przechodziła obok niego za każdym razem, gdy szła do skate parku wraz ze swoim kolegą Lee. Zastanawiała się, czy Lee teraz również przechodzi obok tego hotelu. Jakież byłoby zdziwienie chłopaka, gdyby ujrzał w nim Tarę. Zawsze razem śmiali się, że to najbardziej snobski hotel w mieście.
Po paru minutach dziewczyny mniej więcej oporządziły się w swoim nowym, tymczasowym pokoju. Tara postanowiła nawet nie wypakowywać się z torby, uznając to za totalnie bezsensowne. Za kilka dni przecież znów ruszą gdzie indziej, tym razem na nadawane na żywo Raw.
Dla Tary było to istną torturą. Fakt, że jeździła busem wraz z załogą WWE, że poznawała ich wszystkich i jeździła na wszystkie nagrania, a mimo to nie była tego częścią. Tak bardzo chciałaby znowu poczuć tę energię, usłyszeć widownię... Ale wiedziała, że tym razem musi być cierpliwa i, żeby nic nie zniszczyć- czekać. To tylko dwa tygodnie, powtarzała sobie, ale ciężko jej się było z tym pogodzić. Cierpliwość nigdy nie była u niej cechą, jakiej miałaby w nadmiarze. Jednakże Shane wyraził się jasno- pierwsze Raw tuż po Money in the Bank. Tara znała potęgę McMahonów i nie miała najmniejszej ochoty podważać zdania O'Maca, mimo iż już od jego powrotu na antenę podejrzewała, że odgrywa on tu rolę typowo telewizyjną i nie ma za wiele do gadania na zapleczu, gdzie królową była niewątpliwie Stephanie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Eveline.
- Idę na siłownię, Roman powiedział, że jest na dolnym piętrze. - Dziewczyna przez ramiona miała przewieszony ręcznik, a w jej dłoni spoczywał bidon pełen wody. Jak zawsze do ćwiczeń ubrała krótki top, by uwydatnić swój płaski brzuch. - Idziesz też?
- Eee... na razie idź sama. Muszę wziąć prysznic i się odświeżyć po trasie. Dojdę do ciebie jak najszybciej - odparła koleżance Tara, co było tylko półprawdą. Chciała odpocząć, ale ani myślała o prysznicu.
- Trzymam za słowo! - zawołała dziewczyna i trzasnęła za sobą drzwiami.
Tara zamknęła za dziewczyną drzwi na zasuwkę i sięgnęła do torby po świeże ubranie. Naciągnęła na siebie jakąś luźną bluzkę, jednak w momencie, gdy miała zakładać swoje stare jeansy marki Lee, dzwonek do drzwi zadzwonił. Pewnie Eveline czegoś zapomniała... pomyślała, po czym bez namysłu ruszyła by otworzyć koleżance drzwi.
Gdy jednak je otworzyła, okazało się iż to wcale nie zapominalska Eveline stoi w progu. Tuż przed nią w swojej niezmiennej białej podkoszulce i z nieprzytomnym wyrazem twarzy stał Dean Ambrose. Rzez chwilę dziewczyna wpatrywała się w obojętną twarz Ambrose'a, aż nie zdała sobie sprawy, na jakich partiach ciała spoczywa wzrok chłopaka i nie przypomniała sobie, że stoi przed nim w majtkach. O kuźwa! zaklęła i zaczęła niezdarnie naciągać i tak parę rozmiarów za dużą koszulkę.
- Czego chcesz? - wysyczała, mocując się z koszulką. Ambrose'owi może wydawało się, że jest sprytny, ale ona doskonale widziała jego rozbawione, triumfujące spojrzenie.
- Co robisz w moim pokoju? Półnaga? Nie, żeby mi to przeszkadzało. Jak jest ci gorąco, naprawdę nie będę się czuł niezręcznie, jak pozbędziesz się i tej koszulki. - Wredny uśmieszek wpełzł na twarz Ambrose'a. Tara poczerwieniała ze złości. Dean prawdopodobnie nawet nie pamięta, jak ona się nazywa, a teraz ciska jej takie teksty.
- Myślisz, że jesteś zabawny? - rzuciła w stronę blondyna Tara.
- Jestem zabawny. Ale to poczucie humoru dla inteligentnych, więc nie dziwię się, że tego nie rozumiesz. - Dean wyraźnie rozkoszował się zmieniającą się w dorodnego pomidora twarzą Tary. - Ale ponowię pytanie: co robisz w moim pokoju?
Dom Wariatów. Jego pokój? Jeszcze czego. Nikt nie byłby tak bezczelny, żeby wepchnąć im do pokoju Ambrose'a. To ten dupek musiał coś pomylić, Tara była tego pewna.
- To nie jest twój pokój - ucięła krótko, i chciała zamknąć chłopakowi drzwi przed nosem, ale ten zatrzymał drzwi stopą.
- Jak to nie? Przecież to pokój 36 - oponował dalej Ambrose, a Tara wywróciła teatralnie oczami. Ile będzie musiała znosić jeszcze tych wszystkich idiotów.
- Czemu miałabym się zamykać w twoim pokoju? - spytała, krzyżując ręce na piersiach i unosząc znacząco brew.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Jesteś kobietą. Wy często robicie rzeczy, jakich nikt nie rozumie - odparł. - W każdym razie sama zobacz! To mój pokój. - Ambrose zaczął wymachiwać przed jej twarzą swoimi kluczami jak szalony. Brunetka jednym, sprawnym ruchem wyrwała mu klucze z rąk i przyjrzała im się uważnie.
- Ty idioto! 39 a nie 36! - wiedziałam, że się pomylił. - To są klucze do 39!
- To by wyjaśniało, czemu nie mogłem otworzyć tych drzwi kluczem. - Blondyn powoli podrapał się po głowie, po czym szybko złapał w dłoń klucze, gdy Tara mu je odrzuciła. - W każdym razie, mogłabyś być nieco milsza.
- Jakbyś nie był taki głupi, to rozważyłabym tą propozycję - odpyskowała chłopakowi Tara, ciesząc się, że ma go już z głowy.
- Wiesz co? Jesteś wredna, nie lubię cię.
- Och, jak mi... o Boże...- Tara aż jęknęła, widząc, jakie dwie postacie pojawiły się teraz tuż za plecami Deana.
- Tara! Co ty tutaj robisz?! I czemu stoisz przed tym degeneratem w majtkach! - Pani McTudy wyraźnie była niepocieszona tą całą sytuacją. Słysząc za sobą agresywny, kobiecy głos, Dean odwrócił się na pięcie, tym samym prawie nie wpadając na mamę Tary.
- Degeneratem? - Dean wydał się być nieco zirytowany tym przezwiskiem.- Pani musi być mamą Tary. Obie jesteście równie uroczę. - Uśmiechnął się wrednie. - Żegnam państwa - powiedział, po czym wycelował swój wzrok w Tarę. - Ładne figi, ale powinnaś nosić czarne. - Po czym zniknął za najbliższym zakrętem.
Tara uderzyła głową w futrynę. To nie tak miało wyglądać. Nie tak miała się zejść ze swoimi rodzicami. Miała do nich przyjść, ładnie ubrana, uczesana, z szerokim uśmiechem i powoli zacząć z nimi negocjację, siedząc przy stoliku do kawy, raz po raz sięgając po cytrynowe ciasteczko z talerza. Miało nie być kłótni, ani żadnych niespodzianek. A na koniec miała pożegnać się z każdym domownikiem długim uściskiem i w ciepłej atmosferze opuścić dom.
O czym ja gadam?
Tara nie miała złudzeń, że nawet, jakby wszystko szło po jej myśli, taki bieg wydarzeń nie miał prawa bytu. Po zakomunikowaniu rodzicom, że od teraz pracuje w największej federacji wrestlingowej na świecie i co tydzień będą ją oglądać miliony ludzi, nie miała co liczyć na miłe pożegnanie. Ale na pewno nie spodziewała się, że sytuacja uplasuje się tak beznadziejnie. Fakt, że jej rodzicielka widziała ją gdy świeciła majtkami przed Ambrose'em, nie otwierał pozytywnych scenariuszy na tę rozmowę.
W ogóle przez pierwsze kilka sekund Tara była w stanie jedynie spoglądać tępo na rodziców, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę przed nią stoją. Przecież nie mówiła im gdzie jest. Ba! Nawet nie odbierała od nich telefonów, więc jak ją tu wytropili? Wynajęli prywatnego detektywa, czy co? Niezależnie od tego, jak to zrobili, teraz stali przed nią z grobowymi minami, będącymi ucieleśnieniem ciszy przed burzą.
- Wejdźcie. - wykrztusiła słabo Tara, otwierając szerzej drzwi. Państwo McTudy dystyngowanym krokiem weszli do środka.
Tara zamknęła drzwi i zanim rozmowa zdążyła się jeszcze zacząć, naciągnęła na siebie jeansy.
- Nie rozumiem, jak mogłaś nam to zrobić, dziecko. - Ton mamy był aż boleśnie spokojny i opanowany, jakby mówiąc to, nie czuła nic.
- Tak wam przeszkadza, że spełniam swoje marzenia? - zapytała z przekąsem Tara, siadając na łóżku. Starała się nie wpatrywać w swojego ojczyma, Desmonda, który bez wąsów wyglądał przekomiczne. Pomimo faktu, że Des wychowywał ją od jej narodzin, przez fakt, że nigdy nie ukrywano przed nią, że nie jest jej ojcem, nie była w stanie nigdy nazywać go: tatą. Nawet w myślach był dla niej tylko Desmondem.
- Marzenia? A co to za marzenia! Załatwiliśmy ci najlepszą uczelnię w kraju, a ty...
- A ja nawet nie chciałam o tym słyszeć. Tylko, że wy mnie nigdy nie słuchacie. Nie chcę być lekarzem. Chcę być tym, kim jestem teraz.
- Sportowym degeneratem, wyrzutkiem stworzonym po to, by zarabiać na mordobiciu? Taką chcesz mieć przyszłość? - zapytała ostro matka Tary, ściskając mocniej swoją kopertową torebkę. Jej szerokie usta były teraz niemal jak prosta kreska.
- To nie tak. Nie wiesz, jak tutaj jest. Nie wiesz, na czym to polega... to moja pasja. Chcę się w życiu spełniać. - Tara była bliska płaczu. Jak najbliższe jej osoby mogą jej tak bardzo nie rozumieć? To było coś okropnego.
- Spełniać się, zachowując się jak średniowieczny barbarzyńca? - Mama nie dawała za wygraną.
- Przynajmniej będę robić to, co lubię. - Upartość Tara jednak po niej odziedziczyła i miała zamiar twardo stać na swoim w tej rozmowie. - Będąc lekarzem, byłabym zmuszona robić coś co mnie nie kręci.
- Tara, naprawdę sądzisz, że krojenie ludzi na stole operacyjnym mi się podoba? - Tym razem to Desmond zabrał głos. - Wybór studiów medycznych był wyborem typowo zdroworozsądkowym i tobie też radziłbym taki podjąć.
- Nie. Nie będę robić czegoś, czego nie chcę. Zostawcie mnie w spokoju. Chcę zostać tu i robić karierę w tym kierunku.
- A więc rób jak chcesz.- Mama wstała z fotela z dumną miną, prostując swoją ołówkową sukienkę.- Ale ostrzegam cię, jeśli w przeciągu dwóch dni nie wrócisz do domu...- westchnęła ciężko, jakby sama nie chciała robić tego, co zrobić musiała. - wydziedziczymy cię.
Tara chciała coś im odpowiedzieć, ale nim wymyśliła coś sensownego, drzwi pokoju trzasnęły po raz ostatni, zwiastując wyjście jej rodziców.
Brunetka była wściekła. Cisnęła swoją torbą sportową o ścianę i z bezsilności padła na łóżko. Nie wiedziała, co ma robić. Nie chciała, by ją wydziedziczali. Po mimo całej przedmiotowości, z jaką traktowała ją jej rodzina, to dalej łączyły ich więzy krwi i Tara ich kochała, czy tego chciała, czy nie. Perspektywa tego, że mieliby się jej wyprzeć, była po prostu okropna. Aż trzęsło nią na samą myśl o tym.
Drzwi otworzyły się znów i po całym pokoju rozszedł się radosny głos Eveline.
- Hej, Tara, miałaś do mnie przyjść...- zawołała, lecz kiedy zobaczyła, w jakim stanie jest jej przyjaciółka, natychmiast ucichła.
Tara przetarła zapłakane oczy, po czym obróciła się na materacu spoglądając Eve prosto w oczy. Tyle wystarczyło, by upewniła się w swoich podejrzeniach. Jedno wejrzenie pozwoliło jej odkryć prawdę.
- To ty im powiedziałaś, gdzie jesteśmy, prawda? - zapytała, w duchu tląc w sobie jeszcze nadzieję, że przyjaciółka jej zaprzeczy.
- Tak. Dzwonili do mnie wczoraj - odparła, smętnym głosem. Tara nie odpowiedziała jej nic. Po prostu odwróciła się do niej plecami. - Tara, błagam, nie gniewaj się. Nie chciałam, żeby to tak wyszło. - mówiła Eveline, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Tara wzięła trzy głębokie wdechy, by się uspokoić. Szalenie się stresowała, pomimo tego, iż nie była to ani żadna walka, ani nawet wywiad. Coś ściskało ją w żołądku, kiedy tak wpatrywała się w złotą tabliczkę przyczepioną do drzwi, która głosiła: Biuro prezesa, Vincenta Kennedy'ego McMahona. W głowie wciąż pobrzmiewał jej rytm piosenki No Chance in Hell, zwiastując jej, z kim za chwile przyjdzie jej się spotkać.
Nagrywanie Smackdown trwało w najlepsze, parę pięter pod nimi, na wielkiej arenie. Teraz jednak, stały tu obie, i Tara i Eveline, w eskorcie ubranej w elegancką, czarną suknię, wyglądającej jak milion dolarów Stephanie. Dziś wyznaczono im dzień, kiedy to miały podpisać w końcu kontrakt. Potem prace z ich wizerunkiem miały się dopiero zacząć. Perspektywa spotkania się twarzą w twarz z demonem biznesu, jakim był Vince napawało jednak Tarę sporą dozą sceptyzmu.
Dochodził jeszcze do tego fakt kłótni z Eveline. Od pamiętnego spotkania z rodzicami dwa dni temu, Tara nie odzywała się do Eveline. Uważała jej niecny występek za czystą zdradę. Eve nie czuła się z tym dobrze. Krzątała się po hotelu bez życia, raz na jakiś czas rozmawiając z Romanem czy z Becky, samej nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Tara czuła się jednak jeszcze gorzej. Ta kłótnia wyssała jej niemal wszystkie soki, nie pozostawiając ani kropli energii życiowej. Całą frustrację z tym związaną, starała się wyładowywać na siłowni, ale ileż mogło to trwać? Nie mogła przecież wiecznie uderzać w worek treningowy, lub robić pompki.
A do tego, minęły dwa dni. Rodzice nie odezwali się już do niej więcej, ale Tara wiedziała, że słowa McTudych, nie są rzucane na wiatr i jak powiedzieli, tak zrobili. Już pewnie się jej wyparli i na jej miejsce kupili sobie bardziej posłusznego owczarka niemieckiego. Na samą myśl o tym ściskało ją w dołku.
Z letargu wyrwał ją dźwięk pukania do drzwi. To Stephanie uderzała kłykciami o drzwi, z szerokim uśmiechem na ustach, który najwyraźniej miał z niej zrobić cudowną córeczkę tatusia. Zza drzwi dobiegł ich czyjś zachrypnięty głos zapraszający ich do środka. Oczywiście, w pierwszej kolejności, do biura weszła Stephanie.
Biuro nie było duże, ale widać było na pierwszy rzut oka, że należy do magnata finansjery. Cała tylna ściana była jednym wielkim oknem ukazującym panoramę Detroit. Na podłodze leżał piękny, purpurowy dywan, z gatunku tych, co to wyglądają na tak drogie, że człowiek aż boi się na nich ustać. Ponadto na ścianach znajdowały się fotografie, głównie przedstawiające Vince'a McMahona w chwalebnych momentach jego życia. Nie było tu jednak żadnych innych mebli, aniżeli ciężkie, mahoniowe biurko o wielu zdobieniach na krawędziach oraz skórzane krzesło biurowe, na którym, z szatańską miną, siedział w całej swej okazałości, Vincent Kennedy McMahon.
- To są te nowe nabytki Shane'a?- spytał, a gdy córka potwierdziła skinieniem głowy, przyjrzał się uważnie obu dziewczynom. Jego wzrok nie wyglądał zachęcająco. - No nie wiem. Ta jedna może nawet wygląda na zapaśniczkę, ale ta druga wygląda, jak te modeliki, co zżerają waciki nasączone wodą. Chyba muszę ograniczyć Shane'owi władzę. - Po ostatnim zdaniu, uśmiech na twarzy Steph jeszcze się powiększył, o ile to w ogóle możliwe. - Ale nic, umowy są już gotowe.
Vince otworzył szufladę i wyciągnął prostą, czerwoną teczkę, z której to następnie wydobył dwa cienkie świstki papieru. Te świstki to moja przyszłość. Zdała sobie sprawę Tara.
- No, podejdźcie tu, co tak stoicie? - ponaglił je niemiłym tonem stary McMahon.
Tara przełknęła głośno i podeszła wraz z Eve do biurka.
- Podpiszcie tu i tu- poinstruował, podając im długopisy. Tara nie zastanawiała się długo. Zrobiła, co do niej należało.
Vince widząc jej pewność uśmiechnął się do niej nikczemnie i powiedział:
- Radzę wam nie być takimi pewnymi. Nie macie moje poparcia ani szacunku. Wdarłyście się tu szturmem bez jakiegokolwiek starania czy ciężkiej pracy. Niewątpliwie była to fatalna decyzja mojego syna o tym śmiesznym meczu, który was tu wprowadził. Możecie być pewne, że będę robił wszystko, by was złamać, tak długo, aż mi się to uda, albo wy udowodnicie mi, że jesteście silne i znacie znaczenie ciężkiej pracy. - Ogień zalśnił w jego oczach, a Tarę zalało przerażenie. - Idźcie już. Nie chcę mi się więcej na was patrzeć.
Tara obróciła się na pięcie i błagając, by nie spanikować, wyszła z gabinetu. Spojrzała Eve w oczy. Sytuacja zarządziła, by zapomnieć o tych drobnych nieporozumieniach.
- Wygląda na to, że znów musimy się zjednoczyć - powiedziała totalnie poważnie w stronę blondynki.
- Tylko czekałam, aż to powiesz. Skopiemy Vince'owi tyłek.
--*--
Hejka!
Fiuuu, kolejny rozdział za nami. Ten akurat strasznie ciężko było mi napisać, nie potrafię wam wytłumaczyć czemu. Mam ostatnio dużo weny, pomaga mi Finn na Raw i Dean na SD. Swoją drogą, na początku byłam pewna, że z takim składem, Raw zeżre SD, a tymczasem, nie jest tak źle. Swoją drogą, tylko ja miałam nadzieję, że to Edge zostanie GM'em SD, a nie Bryan? Edge jest genialny. A tak w ogóle, ja wróżbitka Sleepka powiadam wam, że na SummerSlam Stephanie zmieni swojego GM'a, bo jakoś współpraca z Foley'em im nie idzie. Stawiam, że to będzie Triple H, a wtedy Raw stęknie i zdechnie w agonii pod jego władzą.
Do następnego,
Sleepka :)
Stwierdzam, że muszę sobie jakieś WWE obejrzeć, co by się w tym wszystkim jakoś lepiej połapać, bo samo kojarzenie niektórych osób nie wystarczy, bo później okazuje się, że i tak kogoś z kimś pomyliłam. :D
OdpowiedzUsuńAle dzięki twojemu opowiadaniu jest nadzieja, że ja znów ten temat jakoś będę ogarniać :D
Och, nawróciłam kogoś na WWE? Drugi CM Punk ze mnie 😂
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń